Tę historię można napisać z każdej strony. Wyciemnić niechlubne aspekty lub ująć tylko wybrane fragmenty. Ja pokuszę się o mały „przelot”. Od której by się nie spojrzało na postać Andrzeja Skolimowskiego, sportowca, cyrkowca, nauczyciela, trenera i duchowego mecenasa sztuki – można w nim zobaczyć całą galerię osobowości: od wesołego kabotyna, przez wrażliwego nauczyciela, świadomego trenera, po ekscentrycznego Chaplina albo anonimowego kloszarda.
W pamięci pozostają mi jego przenikliwe, ciemne oczy, którym przeszywał do głębi i umiał bez słów wyczytać wszystko. Nie spotykał się ze zrozumieniem ani szacunkiem pozostałej części kadry; nie ukrywał ich grzeszków i żartobliwie je komentował. Jego życie, to prawdziwy performance, w którym wątki osobiste mieszały się z zawodowymi. Podczas treningów, między wierszami poznawaliśmy ciekawe wątki z artystycznego życia Pana Andrzeja okraszone dowcipną puentą.
W brzydkiej, odrapanej sali gimnastycznej przekazywał wzniosłe, artystyczne wartości, którymi sam przesiąkał z całą swoją otwartością na sztukę w zmieniającym się świecie. Podczas, gdy większość ówczesnych pedagogów żyła tylko wspomnieniami traktując Szkołę Cyrkową jako „spadochron” na czas przed lub na dorobek do emerytury – dla Niego była to esencja życia. Każdego swego ucznia traktował wyjątkowo, otaczając opieką i kuratelą. Patrzył „przez” człowieka, dostrzegając naszą wyjątkowość. Potrafił w pozytyw przekuć każdy opór czy wrażliwość. Indywidualne cechy były elementem składowym numerów dyplomowych, które wychodziły ze specjalizacji pod Jego kierownictwem. Wiedział doskonale, że nie będzie latać ten, kto nie ma natury ptaka, ale każdemu pozwalał rozwijać artystyczne skrzydła. Wiele razy wybronił nas przed karzącym wymiarem rady pedagogicznej, zależało mu na uczniach, dlatego nie miał oporu, by zostać po godzinach i przedłużać nam treningi.
Zabierał nas na cyrkowe wycieczki: odwiedziliśmy starszego rekwizytora w Lesznie, który wykonywał rekwizyty dla bazy w Julinku w czasach cyrkowej świetności, zawiózł nas na cmentarz, na którym pochowani są cyrkowi pionierzy. Pozwalał nam na twórczość odbiegającą od klasycznych numerów, ale nie omijał wątku pamięci o zasłużonych cyrkowcach. Wielu osobom pomógł: załatwił pracę w cyrkach, przygotował numery na arenę, załatwił artystyczny kontrakt, a tym, którzy preferowali bardziej steatralizowaną formę znajdywał dogodne rozwiązania i pomysły. Był oczytany, miał dużą wiedzę, ciekawość świata, nie bał się eksperymentować mieszając różne formy artystyczne.
Lubił zabawnie wyglądać. Mój pierwszy kontakt z Nim był jak uderzenie pioruna: to ekscentryczny pan w czerwonej marynarce z zawadiackim piórkiem w klapie, w ciemnych okularach, który zagubioną i zrezygnowaną na starcie dziewczynę zaprosił do cyrkowego świata mówiąc „drzwi są tutaj”, rozbijając w drobny mak moją niepewność. Przez kolejne 4 lata dzień w dzień przekraczałam te drzwi i stałam się częścią tego cyrkowego świata nie zdając sobie sprawy dokąd ta droga mnie zaprowadzi. A On był i wspierał, czasem tracił cierpliwość, a czasem wszystko zamieniał w żart.
Wyobrażenie mieszało się z rzeczywistością, oczekiwania z wymaganiami, a świat zmieniał się dynamicznie na naszych oczach. Wraz z nową dyrekcją przyszły nowe porządki, w których nie było miejsca już na takie osoby, jak Pan Andrzej. A może to właśnie On sam był tą zmianą, która pociągnęła za sobą Jego pożegnanie się z zawodem. Odeszli jego ukochani uczniowie i uczennice, a on sam z dnia na dzień dziwaczał. Kolejne lata, to pasmo Jego osobistych dramatów. Ciężko jest zrozumieć osobę z dnia na dzień popadającą w chorobę, która zaczyna wypierać rzeczywistość, tworząc jakieś spiskowe teorie, nadając nam rolę zdrajców ojczyzny itp. Był też w tym wszystkim zupełnie tragiczny i urojony wątek miłosny, który ciągnął się latami, a objawiał w listach miłosnych, nachodzeniu czy próbie oświadczyn (!!). Wszyscy, którzy nie popierali jego zachowania byli „tymi złymi”. Zachowanie Pana Andrzeja stało się nieprzewidywalne, a On sam w swej chorobie nie przyjmował do wiadomości prawd z realnego świata, a zwłaszcza tej, że już nie musi mieć kontroli nad uczniami, którzy opuścili szkołę i chcą się usamodzielnić w swym zawodowym artystycznym życiu. Chciał być mecenasem artystów, ich dobrym duchem i kimś na kształt agenta artystycznego. W praktyce względem niektórych osób przybierało to wręcz obsesyjny wymiar. Toteż z dnia na dzień tracił zaufanie bliskich sobie ludzi, z których sam zbudował fantastyczną społeczność. Z biegiem czasu wiele osób będących jego przyjaciółmi stawało się w Jego mniemaniu wrogami zagrażającymi nie tylko Jemu, ale także ojczyźnie. Trudno było zrozumieć psychikę chorego człowieka, nie działały prośby ani ostre słowa. Bezradność i smutek, jaki nam towarzyszył pozostał z nami do końca. Czyli do dnia śmierci Pana Andrzeja.
(…)
Od jakiegoś czasu nie wracał do swego mieszkania. Uroił sobie, że jacyś ludzie go śledzą, robią mu rewizję. Spakował cały bagażnik książek, jakieś papiery i mieszkał w dostawce do swego auta. Już wówczas od dawna twierdził, że jego nie ma. Że nie ma już tożsamości ani peselu, że On już nie istnieje. Wygadywał trudne do zrozumienia rzeczy, mówił, że żyje w innej czasoprzestrzeni. Czasem wplatał w to swoje alter ego jakiś akcent artystyczny: przebierał się, kreował na kogoś innego. Mimo wszystko cały czas trzymał się blisko środowiska cyrkowego. To było, jak Jego matecznik, w którym znajdywał ostoję bezpieczeństwa. Nic dziwnego: w tej sztuce miał sporo sukcesów, był akrobatą z wszelkimi predyspozycjami do tej profesji. Niski wzrost, mocny tułów, silne ręce i lekkie nogi. W wieku 60 lat skakał na ścieżce rundak-fiflak. Miał niebywałą świadomość ciała. Z zachwytem oglądaliśmy zdjęcia z czasów jego kariery – prawdopodobnie z czasów, gdy z partnerem tworzył Duet Cabotino. Po karierze sportowej i cyrkowej Pana Skolimowskiego na próżno szukać jakichkolwiek śladów w internecie. Wiemy tyle, co zostało nam opowiedziane i pokazane na fotografiach. Ale wszyscy Go znali: starsi, młodsi…
(…)
Jest 2009 rok. Zajeżdżamy starym Maluchem pod wymarłą wówczas bazę cyrkową w Julinku. Na dużej Arenie w klatkach jeszcze czuć zapach dzikich zwierząt, sam teren robi smutne wrażenie. Czasy świetności przykryła wilgoć i kurz, a Hotel Julinek zamieszkują robotnicy sezonowi. Ostatnie piętro oddzielone jest kratą – tam był akademik dla uczniów szkoły. Pan Andrzej sypie historiami z artystycznego życia. Cyrkowcy są bardzo mocno przywiązani do swej przeszłości, silnie ją celebrują we wspomnieniach podkreślając czasy cyrkowego prosperity. Pan Andrzej lubił chwalić się sukcesami swych uczniów, z dumą ich wspominał. Jemy maliny z lasu zaglądając we wszystkie zakamarki bazy cyrkowej. Jesteśmy tam trochę persona non grata, ale to nas nie zniechęca.
(…)
Pan Andrzej do końca swego życia pojawiał się często na bazie w Julinku. Zamroczony swymi teoriami spiskowymi, które z roku na rok pogłębiały Jego stan choroby wciąż przyjeżdżał do tego miejsca, jakby karmił się jego energią, jakby czerpał stamtąd tajemnicze, życiodajne soki…
Wiadomość o Jego śmierci dopełniła minioną epokę. Andrzej Skolimowski: sportowiec, artysta cyrkowy, trener, nauczyciel w PSSC, akrobata, ekscentryk – zm. 9.12.2022
tekst: Agnieszka „binia” Bińczycka
foto: materiały własne oraz zdjęcie z archiwum prywatnego Karoliny Banaszek (za zgodą)
Teskt jest osobistą refleksją i miksem wspomnień wielu osób. Nie każdy musi się z tym zgadzać. Luzik