Ciekawie plotły się losy Fabryki Norblina. Zanim trud przemysłu ciężkiego na dobre zadomowił się na dwuhektarowej przestrzeni przy Żelaznej, stała tam podmiejska letnia willa otoczona ogrodem, która zajęła miejsce dawnej cegielni. Dziś w Fabryce nie schodzi z taśmy żaden produkt, nie słychać stukotu maszyn, a serca robotnika nie napędza praca ani wyśrubowane normy. Trend na przemysł ciężki przebrzmiewał stopniowo, a wraz z wejściem w erę prywatyzacji – obiekt stopniowo zmieniał swoje przeznaczenie.
Obecnie teren Fabryki Norblina, to nowoczesne centrum rozrywki z nutą historii. Industrialny i wielkomiejski charakter został zachowany, elementy maszyn, ciągów komunikacyjnych czy linii produkcyjnych przypominają o pierwotnym przeznaczeniu obiektu. Przodownicy pracy ustąpili miejsca innej klasie społecznej. Fabryka Norblina tworzy bardzo dogodny grunt ku celebrowaniu „hedone”. Opary trudu i znoju pracy na taśmie produkcyjnej zostały zamienione na opary alkoholu, robocza odzież na wytworne toalety, kaski na fantazyjne koafiury, a stołówka pracownicza na doskonały food court z Vip roomem, w którym bukiet smaków koktajli serwowanych z baru idealnie dopełnia koloryt scenicznych emocji. Potrójna uciecha; trzy w jednym – stymulacja wszelkich zmysłów. Czy można przedawkować przyjemność? Owszem!
Hedonizm mierzę miarą nasycenia wrażeniami. Zwłaszcza, że czuję się, jak Kopciuszek, który przypadkowo znalazł się na wytwornym balu; może przez tę nieadekwatność percepcja bardziej jest wyostrzona, toteż biorę pełnymi garściami.
Hedonist. Variété Show to zmysłowa podróż w krainę sztuki. Na takim wydarzeniu świetnie odnajdą się miłośnicy wszelkich scenicznych fetyszy jak i ci, którzy przyjemność czerpią z powtarzalności, bo podobają im się numery, które już raz widzieli.
Program otwiera Maria Gawlik pokazem na szarfie. Ten występ zaprasza za magiczną kurtynę przyjemności. Wraz z każdym kolejnym trickiem coraz mocniej uwodzi, oplata, to znów znika grając w grę zmysłów i fantazji. Nie wiem czy nadal oglądam występ czy błądzę bo meandrach swojej wyobraźni i choć być może w pewnym wieku nie wypada – chcę rzucić wszystko i jak w jednym z utworów – być tylko czekaniem i oglądaniem
Fabryka to kawal historii napędzany urodą bajecznych przestrzeni, przemysłowego eldorado sprzed wieków. Kiedyś przyjemnością była praca, a przynajmniej tak gloryfikowano ją w czasach nacjonalizacji przemysłu. Może mechanizm maszyny obracał się w podobnym rytmie, jak maczugi led podczas występu 2/3 grupy Multivisual. Po mistrzowsku przejmują kontrolę nad mechaniką żonglerki – układając z rekwizytów fantastyczne obrazy, które przemieniają się jak luksfery w kalejdoskopie lub trybiki w maszynie.
Duet sceny burlesque to ciastko z podwójnym kremem, jak zakazany owoc, który robotnicza brać może obejrzeć jedynie ukradkiem przez przydymioną szybę, gdyż to występ de luxe, koktajl wstrząśnięty, nie zmieszany, a każda z dwóch artystek Lillet L’amour i Marie de Soie są jak żywy obraz z pierwszych filmów dźwiękowych, złotej ery Hollywood. Jedna jest jak Marlena Dietrich, błękitny Anioł o zniewalających walorach wokalnych, druga jak zjawiskowa ikoniczna Sugar czyli Marylin Monroe. Za pomocą doskonałego wyczucia sztuki dwie z pozoru kontrastowe postacie tworzą piękne, skąpane w różu show, które można jeść łyżkami i zachwycać się bez końca.
Dominika Krzymowska na kole powietrznym pokazała inny wymiar hedonizmu. Poszła z nim pod prąd ujawniając jego drugą stronę. Występ złożony z wrażliwości i emocji, które płyną pomiędzy trickami i poruszają nawet najbardziej skamieniałe serce, bo dotykają tych wszystkich najczulszych miejsc ujawniając nieoczywisty koloryt „hedone”. Ot, taki hedonizm, który próbuje wyplątać się z utartych schematów. Tworzenie sztuki wysokich lotów ma w sobie coś z przekraczania norm; tyle w tym blasku ile bólu. Jakaś niezmierzalna wypadkowa tych dwóch biegunów daje przyjemność.
Próbujemy przekraczać granice stymulując się na różne sposoby, chcąc bardziej doświadczać radości życia. Za czystą formę, za piękno każdego detalu, za połączenia sekwencji w ruch, za dawanie artystycznego życia na scenie przedmiotom wyrazy najwyższego uznania dla żonglerki obręczami w wykonaniu Tomasza Piotrowskiego. Nieograniczona wyobraźnia, wykraczanie poza granice techniki i eksperymentu, zabawa formą prowadzona z taką lekkością i swobodą, bez kokieterii, bez uwodzenia, która daje poczucie, że dotknęliśmy niemożliwego. Ciarki!
Żonglerkę kontaktową w wykonaniu Kamila Dzilińskiego oglądam zawsze z prawdziwą przyjemnością; za każdym razem odkrywam w nim inną, bajkową postać. Tym razem był Małym Księciem i zabrał widzów na swoją magiczną, tajemniczą akrylową planetę. Płynny ruch kuli po ciele, efekt zawieszania w powietrzu czy zatrzymania w nieoczywistych punktach zdradza nam sekrety o nas samych. Jesteśmy planetami, które mają nieustanny potencjał odkrywania w nich tego, co zachwyca.
Shao udowodnił, że hedonizm ma niejedną twarz; dopieszczonym choreograficznie i artystycznie pokazem manipulacji Buugengami zasiał ziarenko dreszczyku, a dwie historie miłosne wyrażone w tańcu (Agnieszka Wereszczyńska i Aleksander Kaliński) oraz w pokazie akrobatycznym zwycięzców ostatniej edycji Mam Talent (duet Marysia i Julian) przeprowadziły nas przez cały zestaw relacji damsko-męskich. Od niewinnego flirtu, uwodzenia, zdobywania, przez tęsknotę, po piękne połączenie w choreografii z grą figur i zmysłów.
Nie sposób nie docenić konferansjerskiego dopieszczania Widza. Anka Dzilińska prowadziła nas płynnie przez wydarzenie, odgrywając tę rolę z aktorskim sznytem. Opowieści o Artystach, delikatne żarciki i sceniczny luz i błyskotliwość w bardzo szykownym wydaniu.
Pozostał niedosyt. Ale też nadzieja, że Fabryka Norblina ze swym Vip roomem udźwignie misję stawania się polskim Las Vegas z własną sceną Variété, która z czasem będzie gromadziła coraz większą publiczność. To była rozgrzewka. Jesteśmy gotowi na kolejną rundę.
Agnieszka „binia” Bińczycka
Fot. Ania Lipińska MS Brand