To było dokładnie tydzień temu. Pojechaliśmy z Marcinem na Śląsk, żeby zobaczyć coś, co miało być największym wydarzeniem w tym sezonie. Nie wydarzeniem kuglarskim, ale wydarzeniem w ogóle w całym kraju. Co ciekawe, po tym, jak zapowiedzieliśmy je wcześniej w krótkim przeglądzie, dostałem pytania od znajomych czytelników. Pytali się co to za impreza, o której nie słyszeli wcześniej. Ja sam nie wiedziałem czego się spodziewać, całość była taka enigmatyczna! Sowite liczby w notatkach prasowych i ta właśnie tajemniczość wplotły trochę ekscytacji w zaciekawienie. Jak to więc wyglądało?
Więc… minął już tydzień i można było naprawdę wyrobić sobie zdanie po przeczytaniu dowolnej relacji, a zwłaszcza komentarzy. Tak, problemy były spore. Już się nauczyłem, że to normalne, że na wierzch wypływają głównie negatywne opinie, ale w tym wypadku internauci mają co krytykować.
Widziałem dwa wydarzenia. Pierwsze to był pokaz ogniowy odegrany przez kilka zaprzyjaźnionych ekip. Nazywał się Płonąca Wyspa, był grany na Wyspie Słodowej i to nawet kilka razy z rzędu przez dwa wieczory, więc można było sobie zobaczyć, ile się chciało. Były trzy sceny: scena numer jeden, numer dwa i trzy. Najpierw zespół Flagrantis z Cyrikiem pokazali swój układ na scenie numer jeden. Fragment z akrobatami odgrywającymi Anonimowych Przechodniów trochę mnie rozczarował, bo nikt nie wtopił się w scenę po pas 😉 Mieli za to przebrania, przez które było zupełnie jasne, że są rzeźbami. Fajnie, że udało mi się ich potem złapać na zapleczu. Fajna sprawa.Potem konferansjer grzecznie zaprosił nas do zobaczenia sceny numer dwa, która tak na prawdę nie była sceną, tylko zalesioną częścią wyspy, gdzie mogliśmy podziwiać dziwne, bardziej stacjonarne przedstawienie młodej grupy Avatar. Razem z aniołkiem, fajnym szmacianym pająkiem (jak to określił szkrab przede mną), panią na rusztowaniu oraz gimnastyczką w płonącej kostce postaliśmy trochę w ciszy (poza gimnastyczką, która głównie siedziała w szpagacie). Może nie doceniam tej chwili zadumy, którą ofiarowała mi reżyser, ale mam wrażenie, że przez ten czas mogło się coś wydarzyć.
Scena numer trzy zaczęła się od baraszków wszechobecnych wrocławskich krasnoludków. Styl siadł, podobało mi się. Po fajerwerkach Azis Light jednak przypomniałem sobie, że ci ludzie wyróżniają się swoimi pomysłami a nie ilością pirotechniki. Niestety nie tym razem, bo coś jakby podcięło skrzydła tym kreatywnym artystom.
Właściwie to ciężko było określić rolę teatrów ogniowych. Przebieg obu numerów (tych, bardziej dynamicznych) nie dokładał nic do narracji, i trąciło to trochę fuszerką. Kuglarzy nie ma jednak co winić. Jest ewidentne, że czasu było mało, a w scenariuszu zabrakło na nich pomysłu. Jeśli był, to nieczytelny. Sam pokaz został mimo to ciepło przyjęty. W końcu czego potrzeba zimowym widzom, jeśli nie ognia. Cieszę się, że wykorzystaliśmy taką okazję na wypromowanie się, ale… Mój Boże! Tych ponurych min Azis Light nie daruję. Ciekawi mnie jakby to wyglądało, gdyby to oni reżyserowali. Właściwie to lepiej nie myśleć ile straciliśmy.
Podsumowując: poszło z planem. Mało ambitnym, ale się udało. Ognia było dużo, całe przedstawienie było przyjemne dla oka, a popisy na profesjonalnym poziomie (chociaż złapałem jedną wpadkę;). Nawet udało się mniej więcej zarysować jakiś nastrój i skupić uwagę widzów przez długi czas. Co zupełnie stoi naprzeciwko drugiego wydarzenia, o którym w części drugiej.