Zrobiłem sobie wakacje w tym roku. Krótkie, bo krótkie, ale jakie! Dzięki przedsięwzięciu zwanemu Mixdoor Project mogłem wziąć udział za darmo w warsztatach niejakiego Maksima Komaro. O tych napiszę szerzej niebawem (musicie o nim usłyszeć!), teraz chciałem podzielić się przygodą, która mnie spotkała przy okazji. No bo warsztaty same w sobie trwały cztery wyczerpujące dni. Co miało nadejść potem, przeszło moje najśmielsze kuglarskie sny.
Ale! Zanim się człowiek pojawi w takich Węgrzech, musi jakoś się tam z Warszawy dostać. Otóż łatwo się nie da. A w każdym razie tanio i łatwo się nie da. Udało mi się jednak znaleźć jakąś szemraną linię autokarową. O moją podróż dbało dwóch panów – Flip i Flap. Flip był odpowiedzialny za zmiażdżenie bagażu, Flap zaś upewniał się, że nie przyjedziemy na czas.
Gdzieś po drodze, gdy cała zawartość busa sobie chrapała, ja dryfowałem myślami po pięknych zboczach słowackich Tatr. Myślałem o tym, jak Słowacja powinna zostać polskim województwem, bo od czasów wycieczek po tanie picie i czekoladę nikomu się taki mały kraj nie przyda. Jezu, jaki ja zgryźliwy się zrobiłem! Patrzyłem, jak czubki gór stały się już zupełnie skaliste i poszarpane. W międzyczasie Flip i Flap ustalili, że lepiej będzie, jeśli przestaną jechać tyłem i znajdą jakąś autostradę. W powietrzu wisiał jednak podróżniczy spokój. Coś fajnego szykowało się, z czego nie zdawałem sobie sprawy.
Tak więc w samym środku sezonu porzuciłem pracę i znalazłem się w miejscowości Balmazújváros. Na Węgrzech zapamiętanie gdzie się jest zajmuje dłużej niż w innych miejscach świata. Zwłaszcza, że każdy ci mówi, że wymawia się to inaczej. Mieścina skromna, w rejonie ukształtowanym chyba przez lodowcowe żelazko, zamieszkałym przez niezmiernie serdecznie nastawionych ludzi. I to wszystko skąpane w ponad 30 stopniowym upale.
W Balma z kranu płynie woda mineralna, powietrze jest nasycane przez pobliski park narodowy, a komarów nie uświadczysz (swoją drogą ogólnie coś ich mało, nie?).
I tak sobie spędzasz czas, chłonąc wiedzę mistrza i rześkość piwa, aż tu nagle dowiadujesz się, że po warsztatach zaczyna się w tym samym miejscu wielka impreza, a dokładnie 13 Węgierski Festiwal Kuglarski. I że szkoda, że wracam tak wcześnie, i że może bym jednak został kilka dni dłużej. Ale niestety w pracy szczyt sezonu. Bas czeka aż wrócę, bo zaległości rosną, a ktoś musi robić. Niestety nie miałem innego wyboru.
Wyłączyłem telefon, zwróciłem bilet powrotny i ogłosiłem, że zostaję.
Festiwali już kilka widziałem, ale szczerze, ten okazał się dla mnie wyjątkowy. Węgry mają w sobie tę odrobinę egzotyki, że można się poczuć jak w domu, a mimo to wszędzie czają się jakieś drobne ciekawostki.
Przez cały tydzień mieliśmy kilka fireshowów. Takie mniej…
…I takie bardziej oficjalne.
W końcu Węgry to ojczyzna Gory, producenta sprzętu do fireshow, który jest tutaj kochany prawie tak, jak Kuglarstwo w Polsce 😉
Poza tym było wiele inny atrakcji. Takich samych jak u nas. Na przykład turniej walki Fight Night i Volleyclub. Do wygrania było nie tyle samo trofeum, co Twoje imię, wygrawerowane na nim. Po czterech latach potyczek na podstawce skrzydlastej maczugi widnieją cztery tabliczki z napisem „Beci”. Za piątą wygraną Beci miał wziąć statuetkę do domu, ale w tym roku organizatorzy zaprosili Luke’a Burrage…
Codziennie mieliśmy warsztaty z żonglerki…
…i Aeriala.
Czyli nic nadzwyczajnego. Typowy kuglarski relaksik, nie? Z takim tylko szczegółem, że w ramach festiwalu mieliśmy non stop dostęp do SPA. Tak, po sąsiedzku stało otworem uzdrowisko ze źródłami termalnymi i to zmieniało wszystko! Tylko wyobraź sobie: po treningu wskakujesz do gorącej, aromatycznej wody na godzinkę. Nic Cię nie boli, więc możesz tak szaleć przez cały dzień. Potem łyk palinki – węgierskiego destylatu z owoców, podziwiasz wieczorne atrakcje i dalej do białego rana. Do tego nie trzeba wcale palinki, żeby usłyszeć od Węgrów Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát.
To spowodowało, że mogłem cały tydzień bezboleśnie oddawać się terapii festiwalowej. Z każdym dniem ludzie zdawali się coraz serdeczniejsi, coraz szerzej się uśmiechali…
Ogólnie kuglarstwo na Węgrzech przypomina mi nasze jakieś 6 lat temu. Tak jakby żonglerzy nie odkryli jeszcze rusałek, a organizacje nie wymyśliły jeszcze jak zarabiać na kuglarstwie. Zabawna to taka podróż w czasie, ale z nieznajomych mi przyczyn bardzo uspokajająca.
Występy były na zastanawiająco zróżnicowanym poziomie. Największą gwiazdą festiwalu okazał się Francuz Alexis Levillon, który robił takie cuda na diabolo, że głowa mała. Innym numerem, który zapadł w pamięć, był jak zwykle malowniczy występ na aerial hoopie w wykonaniu Sophie Zoletnik. Jako zupełny laik mogę powiedzieć, że wydawał się bardzo dopracowany. Zastanawiało mnie czy to normalne, że podoba mi się dziewczyna szersza w barach ode mnie. Potem wyobraziłem sobie Marcina mówiącego mi, że to nietrudne znaleźć dziewczynę o szerszych barach ode mnie. To uspokoiło mój umysł, więc chłonąłem galę dalej.
Generalnie obecność akrobatek na festiwalu w połączeniu ze SPA jest trafioną kombinacją. Wprowadziło to ciekawe urozmaicenie do gry w volleycluba, gdzie wygrała drużyna, której najłatwiej było się skupić na grze mimo akrobatek na pierwszym planie. To znaczy na drugim.
Innymi wyróżniającymi się klejnotami gali były: piękny taniec na ścianie, który zakrzywiał perspektywę w mojej głowie, żonglerka sombrerami, które latały jak bumerangi oraz hula-hopowa komedia, co się często nie zdarza.
Cała gala była prowadzona przez konferansjera Goldiego, który zdawał się być pełen ciepłego humoru. Chyba był dobrym konferansjerem, bo nie trudno było wyczuć moment do klaskania pomimo tego, że nie miałem pojęcia o czym mówi.
Na tym etapie wrażeń miałem aż zanadto. Co było dalej pozostawię poza artykułem. Jedno co wiem – Byłem tylko tydzień, a wypocząłem za wszystkie czasy. Normalnie zero zgryźliwości już we mnie. Pełen energii i ochoty, żeby robić fajne rzeczy jestem z powrotem. I wiem na pewno, że z Balmazújváros na długo się nie żegnam.
To na koniec filmik i jeszcze więcej zdjęć: