Postawiliśmy przed sobą nie lada wyzwanie. Przejechać na monocyklu Polskę wzdłuż w ciągu 10 dni, zaczynając na najbardziej wysuniętym na południe punkcie Polski, czyli szczycie Opołonek, a kończąc na najbardziej wysuniętym na północ punkcie polski czyli na plaży w Jastrzębiej Górze.
Nikomu wcześniej taka podróż nie przyszła do głowy, a co więcej, nawet zorientowane w specyfice tego sportu środowisko monocyklowe sądziło że nam się nie uda. Fakt, wyzwanie to nie należało do najłatwiejszych, a przejechanie każdego dnia prawie 100km na monocyklu, nie bacząc na warunki pogodowe było naprawdę wymagające.
My jednak mieliśmy coś, co zaprowadziło nas aż na metę- wiarę w siebie. Do tego przyświecał nam szczytny cel w trakcie wyprawy propagowaliśmy zbiórkę pieniędzy na rehabilitacje wspaniałego chłopca Ignasia, chorego na autyzm dziecięcy.
Najpierw był etap przygotowań.
Musieliśmy zgromadzić cały niezbędny ekwipunek, w tym ubrania, odżywki, narzędzia, zapasowe dętki. Zaczęliśmy przystosowywać monocykle do wyjazdu w trasę. Zostały one wyposażone w: bagażniki na których woziliśmy cały niezbędny ekwipunek,
hamulce, które pomagały nam na zjazdach
trąbkę jako sygnał ostrzegawczy
oświetlenie zwiększało naszą widoczność podczas jazdy po zmroku.
Gdy spakowaliśmy plecaki, a nasze monocykle były już odpowiednio przygotowane nadszedł czas na nasza wielką wyprawę.
15.07.2014r Z samego rana wyruszyliśmy w naszą podróż. Początki były bardzo trudne. Obciążone bagażem monocykle były trudniejsze w prowadzeniu. Ekwipunek bardzo utrudniał nam też wsiadanie na rowery. Nasze pierwsze godziny w podróży były tak samo monocyklowe jak i piesze. Podjazdy i zjazdy były zbyt strome, byśmy mogli poradzić sobie z nimi na 36 calowych monocyklach. Z czasem nabieraliśmy wprawy i po 2 dniach te ogromne rumaki były już przez nas okiełznane.
Kolejną trudnością było wycieńczenie. Jadąc od rana do wieczora z dodatkowym obciążeniem, mając każdego dnia do przejechania prawie 100km, walcząc na zmianę z upałem i deszczem zmęczenie organizmu szybko dawało o sobie znać.
My jednak cały czas wiedzieliśmy że musimy zrobić wszystko by dojechać do mety. Była to dla nas walka z własnymi słabościami, ale za każdym razem kiedy brakowało nam już sił uświadamialiśmy sobie że zostało nam już tylko kilka dni i że wystarczy zmusić własny organizm i przejechać dystans, który postawiliśmy sobie za cel.
Przez cały czas wyprawy spotykaliśmy się z bardzo pozytywnymi reakcjami ludzi, które dodatkowo pomagały nam w wyprawie. Ludzie których mijaliśmy po drodze witali nas uśmiechem, czasem zza szyby wyprzedzającego nas samochodu wyłaniała się machająca ręka. Dzięki życzliwości ludzi których spotkaliśmy udało nam się zorganizować nie jeden nocleg (a zdarzało nam się spać w różnych warunkach, od noclegu pod gołym niebem czy namiotem, po nocleg w motelu czy na kościelnej parafii). Często podczas biwakowego śniadania pod pobliskim marketem przechodnie dopytywali o jazdę na monocyklu oraz o samą podroż. Mieliśmy wtedy okazję zapoznać chętnych z tym rzadkim sportem oraz opowiedzieć o Ignacym i przekonać ich w ten sposób, że warto jest pomagać innym.
Przełomowym dniem okazał się dzień szósty. Wtedy też mijaliśmy Warszawę, gdzie powitała nas grupa znajomych. Wraz z nami przejechali przez Warszawę i w tej monocyklowo-rowerowej eskorcie rozpoczął się dzień, w którym pogoda nas nie oszczędzała. Przez cały dzień jechaliśmy w deszczu. Nie było przyjemnie, ale wiedzieliśmy, że nie możemy się zatrzymać i przeczekać. Tego dnia mieliśmy już za sobą ponad pół drogi i wiedzieliśmy, że jak na razie pokonaliśmy planowany dystans. Mieliśmy już świadomość, że dojechanie do celu w czasie jest możliwe. Dalej dawaliśmy z siebie wszystko by pokazać, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Oczywiście, po drodze spotkało nas wiele przygód. Uszkodzone kolano Szymona zmusiło nas do wizyty w szpitalu oraz w sklepie medycznym. W dniu, w którym mieliśmy 30km opóźnienia, przebiliśmy dętkę i byliśmy zmuszeni zatrzymać się na godzinny postój, by ją wymienić. Ze względu na scentrowane koła, które uniemożliwiały hamulcom skuteczne zwalnianie, musieliśmy znaleźć serwis rowerowy, który będzie w stanie naprawić tak specyficzne rowery. Gdy pewnego dnia spadł grad, tak potężny, że w całej miejscowości przestały jeździć samochody, chowaliśmy się w panice, co po raz kolejny wywołało opóźnienie w podróży. Wjazd na trasę szybkiego ruchu skończył się interwencją policji, która na szczęście jedynie wyprosiła nas i skierowała na poboczne drogi, zamiast wyciągnąć z tego konsekwencje.
Ostatniego, dziesiątego dnia, wykończeni fizycznie lecz pełni euforii mieliśmy do przejechania finalne 90km. Kolana potrafiły odmawiać posłuszeństwa, ale wtedy nie było już mowy o tym by odpuścić. Daliśmy z siebie wszystko i późnym wieczorem dojechaliśmy do Jastrzębiej Góry. Było to niesamowite uczucie, gdy po dziesięciu dniach, ruszając z gór dotarliśmy nad morze. Przemierzyliśmy prawie 1000 km i pokazaliśmy zarówno sobie samym jak i wszystkim innym, którzy śledzili nasze losy, że nawet tak trudne i wymagająca wyzwanie jest możliwe do zrealizowania, a przy tym dostarcza mnóstwo przygód i wspomnień.
To wszystko udało się dzięki przychylności naszych znajomych, rodziny, przyjaciół oraz mnóstwa postronnych osób, które spotkaliśmy po drodze. Serdecznie Wam wszystkim dziękujemy bez Was nie było by tej wyprawy. Pozdrawiamy Łukasz Bogusław i Szymon Kwiatkowski.